Jest mnóstwo rzeczy i miejsc, na które nigdy bym się nie natknęła, gdyby nie to, że życie mnie do tego zmusiło. I tak było też z Tybetem. Podróżowałam wtedy po Nepalu. Przeszłam trasą trekkingową wokół Annapurny przez lasy kwitnących rododendronów, górskie wioski i świątynie w dolinach. Na koniec spędziłam kilka dni w szalonym, chaotycznym Katmandu i już szykowałam się do powrotu do Polski, gdy nagle wybuchł wulkan. Ten na Islandii. Samoloty przestały latać.

– Ja muszę wracać! – powtarzałam w biurze linii lotniczych. – Mam zobowiązania! Prowadzę program na żywo w radiu! Nie mogę się spóźnić! – Nie ma miejsc – odpowiadała cierpliwie urzędniczka. – Wylot najwcześniej za dziesięć dni. W końcu przestałam się buntować. Przyjęłam do wiadomości, że życie zmusza mnie do czegoś, czego jeszcze nie rozumiem. Postanowiłam wykorzystać ten czas najlepiej, jak to możliwe. I poleciałam do Tybetu. Zachwycające buddyjskim spokojem ścielącym się po wielkich, suchych, pustych równinach między okrągłymi wzgórzami. Zielone rzeki, kolorowe buddyjskie chorągiewki furkoczące na wietrze, pola obsiane jęczmieniem.

Dech zapiera w piersiach. Także dlatego, że średnia wysokość nad poziomem morza wynosi około 5000 metrów. Rozrzedzone powietrze, mało tlenu, wiatr. Ale jest pięknie. W stolicy lhasie wciąż stoi ogromny Pałac Potala, czyli dawna rezydencja dalajlamy. Tyle tylko, że teraz na jego czubku powiewa flaga chińska. Pałac – za stosowną opłatą – można zwiedzać. Zabronione jest robienie zdjęć, ale na koniec w sklepiku chętni mogą kupić album fotograficzny chińskich artystów. Do słynnej świątyni Jokhang wciąż – tak samo jak kiedyś – ciągną sznury pielgrzymów z młynkami modlitewnymi w rękach. W nielicznych barach można wybrać jedzenie tybetańskie albo chińskie. Jeśli to pierwsze, to zaczynamy obowiązkowo od czarki tybetańskiej herbaty z dodatkiem masła z mleka jaka i soli. To najbardziej niezwykła herbata, jakiej kiedykolwiek miałam okazję się napić. Ma kolor waniliowy, pachnie jak futro jaka poszarpane górskim wiatrem, a smakuje jak... To trzeba spróbować własnymi ustami.

W klasztorach tybetańskich odbywają się rytualne ceremonie. Ziemię uprawia się ręcznie. Nie ma ani jednego kina ani klubu nocnego. Są hotele, drogi i sklepy zbudowane przez chińczyków. Gdybyś kiedyś miała zamiar znaleźć takie miasto na świecie, gdzie nigdy nie ma korków, nawet w godzinach największego ruchu – przyjedź do lhasy. Samochodów jest tam wciąż tak mało, że dla wszystkich starczy miejsca o każdej porze dnia i nocy.